TAKI SOBIE WYJAZD NA WĘGRY
 
 
Kraków, dn. 19.04.99
 

Bogdan Słobodzian
zajrzyj do klubu...

 Wykorzystując moje znajomości, zawarte podczas ubiegłorocznego pobytu na obozie szkoleniowym w Niemczech, udało się wreszcie zobaczyć kilka węgierskich jaskiń. Jak to określiła koleżanka która nas gościła, zostaliśmy zaproszeni do “Hungarian Cave Areas”. Miałem już co prawda jako takie wyobrażenie o tamtejszych norach, zapewnione przez “Małego” (STJ Kraków) i Staszka Kotarbę (KKTJ Kraków), mimo to zanosiło się jakoś tak poważnie. Ma się rozumieć w sensie wielkości jaskiń. Do tego mieliśmy zacząć od tej najgłębszej. Niby to tylko –250, ale... Kondycja jakoś nie bardzo, kto wie co będzie.
Wreszcie, po wielokrotnych telefonach i zmianach terminów, możemy jechać. O mało co bez Jasia. Po prostu pomylił sobie pociągi i znalazł się w Kutnie zamiast w Krakowie. Wieści z południa nie są najlepsze. Podobno mrozy rzędu -20 stopni. A Emese mówiła, że zimy to u nich takie łagodne. Dodatkowo pierwszą noc mamy spędzić sami gdzieś w lesie Gór Bukowych. Tam się umówiliśmy.

Zaczęło się już na samej granicy, a nawet przed. Nie kupiliśmy paliwa na Słowacji, a po drugiej stronie granicy droższe. Będzie mniej na piwo. Podczas kontroli Baster zirytował się bardzo, gdy celnik chciał jakiegoś małego “suvenira” za to, że brakuje nam jednego chlapacza. Był nawet zdesperowany zerwać drugiego, ale powiedziałem celnikowi, że nie mamy pieniędzy (przecież nigdy ich nie mamy, a do tego ta benzyna) i w końcu nas puścił.

Dojechaliśmy do Miszkolca, potem pod znaną już mi turystyczną István-barlang w Lillafüred. Stamtąd wyruszyliśmy szukać miejsca na nocny spoczynek, co udało się po dość długim czasie. Temperaturki faktycznie były przednie, jakieś -20 nad ranem. Ale co to dla nas.

Rano szybko się zwinęliśmy i zjechaliśmy pod otwór István-barlang, gdzie byliśmy umówieni z Emese o 8:00. Reszta miała dojechać za chwilę pociągiem do Miszkolca, skąd trzeba było ich zabrać. Musieliśmy się pospieszyć, by zdążyć najpóźniej na 11:00 do István-lápai-barlang – pierwszej odwiedzonej przez nas jaskini. Czekając na resztę nieco zmarzliśmy, tak więc pragnęliśmy szybko znaleźć się w środku.

 Jaskinia nieco zatłoczona z powodu jakiegoś obozu, chyba eksploracyjno-kartowniczo-wynoszącego-śmieci. Nie mogliśmy jednak narzekać. Dzięki tej akcji mieliśmy możliwość ją zwiedzić. Zdobywaliśmy kolejne syfony, kolejne dna, aż wreszcie dotarliśmy do tego ostatniego, gdzie dalej można już tylko pod wodą. Woda z niego płynie do niższego piętra, które tworzy István-barlang. Szkoda, że Baster miał nowy aparat, bo być może coś by wyszło (w aparacie “siadała” bateryjka)
 
 
 
“Przed otworem István-lápai-barlang” foto: T. Baster

.

Wychodząc, zgodnie z umową wynieśliśmy trochę śmieci. W całej pieczarze są drabiny. Jasiu, jeszcze w trakcie schodzenia wlazł na którąś ze starszych, już nie używanych i zdziwił się, że się urwała. Po 8 h byliśmy na powierzchni, skąd na szczęście możemy pojechać do jakiegoś domu. Mając w perspektywie jeszcze jedną noc na zewnątrz, wolałbym nie wychodzić z tej nory. Obserwujemy ze zdziwieniem dwójkę z naszych jaskiniowych przewodników, bo ewidentnie szykują się do spanka na zewnątrz. Dowiadujemy się jednak, że rano nas opuszczą by zażyć kąpieli w gorących źródłach jednej z jaskiń w Miszkolcu. To taka znana, turystyczna jaskinia (basen), ale jakoś nazwa wyleciała mi z głowy.
 zdjęcie 2 – “Baster przy ostatnim, 4 syfonie” fot. B. Słobodzian
Chata do której przybyliśmy jest komfortowa i ciepła. I całe szczęście. Właściwie to dom trzeciego z naszych przewodników o imieniu Turi. Był też drugi Turi, jeden z tych co zostali spać na zewnątrz. Nawet dostałem list od niego. Tylko czemu napisał do mnie? O ile pamiętam to zapraszał go Groszek a nie ja.

W drugim (znaczy trzecim od wyjazdu) dniu idziemy do jaskini Czarnej. Nie, nie, nie jesteśmy w Tatrach, tylko dalej na Węgrzech. Nora nazywa się Fekete-barlang, czyli Jaskinia Czarna. Dwie drabinki na wstępie, potem to już prawdziwy aven. Podobno bardzo dobrze idzie mi poręczowanie (ja tego nie powiedziałem!). Dochodzimy do głównej sali i ... szukamy dalszej drogi. Wreszcie jest. Piękny meander. Chwila przestoju nad poręczowaną studzienką i zjazd w dół. Jakoś tak mi spieszno, zresztą druga grupa pięta nam po deptach, znaczy się depta po piętach, że zjeżdżam po linie równocześnie z Mattijasem. Jest tym faktem wyraźnie zdenerwowany. Do tego jeszcze myśli, co tu się przed chwilą działo (takie tam rozważania o poręczowaniu – więcej niestety napisać nie mogę).

Okazuje się wkrótce, że mamy jedną linę za mało; może inaczej, jest prożek, którego być nie miało. Nijak go się da zejść. Próbuję, próbuję, w końcu pas, przecież zrypać się nie chcę. W ten sposób droga do otworu stoi otworem. Jeszcze tylko zjadamy Mattijasowi wielki kawał sera żółtego, przesypka i wychodzimy.

Jest nas chyba ze siedmiu, do domu daleko, a tu tylko jeden samochód. Postanawiamy, że część pojedzie, a my, tzn. ja, Turi i Mattijas podejdziemy kawałek piechotą na skróty, co by Baster nie musiał jeździć za dużo. Tak się stało, że mieliśmy nie dostatek samochodów (skąd my to znamy) i biedny Baster musiał kręcić kółkiem (a jest gdzie pokręcić) np. 8 razy po kilkanaście kilosów. Powiedział, że jeszcze trochę a zastrajkuje.

Sylwester. Plan na dziś to przejazd do Aggtelku leżącego koło granicy ze Słowacją. Gdy wreszcie dojechaliśmy, problemy ze spaniem. Wyrzucają nas z jednego domu do innego. W końcu Sylwester, a wtedy roi się tam od grotołazów jak u nas w Kirach. Ostatecznie osiadamy w Josvafo, w jakiejś nie przyjemnej chacie. Tłoczno, sami obcy, my Polacy na znak protestu zostajemy w przedsionku. Zimno pierońsko. Pojawia się zrezygnowanie na myśl o perspektywie spędzenia tu jeszcze kilku dni. Nie jest go nawet w stanie rozwiać czający się Nowy Rok.

Wreszcie wybiła oczekiwana godzina. I co? I wyobraźcie sobie, że zamiast strzałów, petard i szampana Węgrzy bardzo poważnie śpiewają swój hymn narodowy. Potem jednak wszystko wraca do normy (przynajmniej tej Polskiej). Podczas gdy inni jakoś tam próbują się bawić, ja zagabuję napotkanego właśnie szefa jednej z organizacji ratownictwa jaskiniowego na Węgrzech. Kilka treściwych zdań i nazajutrz idziemy razem do nory.

Tym razem mamy wystarczającą ilość pojazdów samochodowych. Podczas podejścia ładne widoki z planiny. Baster i ja od razu myślimy o rowerkach. Teren jest tu super. Wreszcie dochodzimy. Nawet nas straszyli tym podejściem, ale chyba nie wiedzą co ich czeka w Tatrach.

Rejtek-zsomboly to niewielka jaskinia pionowa, ale za to z dużymi, kilkunastocentymetrowymi heliktytami. Do tego jeszcze ten nietoperz. Zobaczyłem go i się podjarałem. W końcu nie często widzi się Rhinolophus Ferrumequinum (podkowca dużego). Ale ani Jasiu ani Baster nie mogli zrobić zdjęcia. Nie tylko dla nas, ludzi, było zbyt zimno.

Druga nora w tym dniu to Jaskinia Rákóczi. Doprawdy dziwna. Drzwi prawie że pancerne, to już nas nie dziwiły. Ale żeby wagoniki? Jaskinia została odkryta podczas drążenia sztolni do eksploatacji wapienia. Dlatego wchodzi się do niej przez kopalnię z szynami, wagonikami, taśmociągiem i innymi tego typu ustrojstwami. Nurkowie korzystają z tych dóbr podczas transportu szpeja do nurkowań w jeziorze. Dodatkowo zadanie mają ułatwione stalowo-betonową ścieżką, jako że jaskinia została przystosowana dla turystów, którzy zwiedzali ją raptem przez dwa tygodnie. Potem znowu ją zamknięto.

 My też poudawaliśmy turystów i poszliśmy do Baradli. Może trochę ambitniej niż przeciętni turyści, bo na dużą trasę. Naprawdę żałowaliśmy z Basterem, że nie mamy ze sobą rowerów. Jakieś 6.5 km długości i ok. 100 m deniwelacji. Opłacało się jednakże. Na końcu byliśmy podziwiani w swych pięknych strojach przez turystów i wysłuchaliśmy koncertu z efektami świetlnymi.
 
 
 
 

“Otwór dolnego, syfonalnego piętra Baradla-barlang” foto: J. Poczobut


 
Po tej akcji mieliśmy jeszcze iść do pięknej i bardzo wodnej Béke-barlang, ale ciepła chatka naszego przewodnika z jaskini i smażące się naleśniki ... wiadomo co.

Niekiedy udręka, niekiedy czysta przyjemność, w każdym bądź razie skończyło się i trzeba wracać do domciu. Jeszcze tylko bardzo znudzeni celnicy na przejściu w Aggtelku, lubiący sobie pogadać i pozaglądać tu i ówdzie, i już bardziej znajome tereny Słowacji. W Polsce zwiedzamy natomiast wiele wsi omijając paskudny korek na “Zakopiance”.

Żeby było wiadomo to z Polski pojechali: Tomasz Baster (Baster), Agnieszka Grochal (Groszek), piszący te słowa (i niżej podpisany) – to z AKG AGH Kraków i Jan Poczobut ze SW Warszawa. Z Węgier byli: Emese Svab której w tym miejscu składam podziękowania za zaproszenie nas i organizację całości, Zita ? której zdrowie przeszkodziło w jaskiniowaniu, nasi przewodnicy Laci Turi i Peter ?, oraz nasz przemiły gospodarz z ciepłym domkiem, co nam skórę uratowało – Laci ?. W ogóle był to wyjazd międzynarodowy, bo byli jeszcze: Aglika i Bistra Giaurowa z Bułgarii i Mattijas Lopez-Correa z Niemiec