Plan A - czyli Fuji-san
(C) Młody (Maciek Pasiok)
Pod kryptonimem tym zawarłem wejście na Fuji-san. Odkąd tylko dowiedziałem się, że pojadę na praktykę do Japonii, myl o wejciu na tę górę zaprzątała mą uwagę. Nazwa 'plan A' wziął się stąd, że postanowiłem stanąć na głowie (np. powięcić kilka innych projektów), by spełnić ten jeden- o najwyższym priorytecie.
Od samego początku wiedziałem, że będą z tym kłopoty. Oficjalnym okresem 'odwiedzania' góry jest lipiec-sierpień (w tym czasie średnio 3 tys. osób/dzień odwiedza Fuji, w pogodne weekendowe dni do 10 tys. osób; krótko mówiąc: skośne Morskie Oko). Poza tym okresem przeciętny Japończyk uważa wypad w ten rejon za skrajnie niebezpieczny i na pewno nie doradzi go gościowi z zagranicy (eh, ta ich nadgościnność!).
 
photo by: YASUKO&AKIRA YAGI
Fuji-san (Fuji, Mt.Fuji) to najwyższy szczyt Japonii (3 776 m.n.p.m.). Nieczynny wulkan- ostatnia erupcja w 1708 roku- znany jest w świecie szeroko, głównie ze względu na swój majestatycznie stożkowaty kształt i znaczenie w japońskiej tradycji. Zainteresowanych tym tematem odsyłam tutaj.
Pierwszy weekend października (98) dostarczył iście letniej pogody, więc ruszyłem na Fuji-san; żebym nie miał za lekko, pętla czasu zaciskała się szybko i zdecydowanie… 
Ledwo co zamieszkałem w Abiko (40 km na NE od Tokio) i nie zdążyłem nawet rozpoznać sklepów spożywczych a już nadarzyła się okazja (pogoda); nie było co czekać- trzeba było brać życie takim jakim było, więc- ognia !!!!
Sąsiad z mieszkalni (ni to akademol, ni to hotel) miał sprzęt sportowy przed drzwiami (narty + kijki, ponton); takie tu zwyczaje, że nie kradną, więc stało to sobie spokojnie przez cały czas przed jego drzwiami. Zapytałem więc go, gdzie można nabyć co nieco sprzętu; a że człowiek z niego był przyjazny, to nie dość, że powiedział mi gdzie mam uderzyć w wielkim Tokio, to jeszcze pożyczył mi kijaszki właśnie i materacyk do spanka (tak naprawdę to o to mi właśnie chodziło- wszak wszyscy wiedzą, jaki ze mnie sęp, hehehehe); pozostało mi tylko zakupić gaz (kartusz, do wcześniej pożyczonego palnika }-)
przystanek w Ochanomizu (jedna z centralnych dzielnic Tokio) na zakupy, no i w droge…
Droga z zakupami zajęła mi troszkę czasu 
(czemu oni otwierają sklepy tak późno? 
W sobotę o 11:00 ??!!
No i po co im korki na autostradach????)
pomimo startu o 7:00 z Abiko dopiero po 14:00 wylądowałem w Fujiyoshida (miasteczko u podnóża monumentalnej góry, na wysokości ok. 300 m.n.p.m.; wizyta na policji- tak jak wszyscy japońscy znajomi polecali (oj, jak ciężko im było wytłumaczyć, że wcale nie mam zamiaru zginąć i zemrzeć na Fuji); dostaję  mapkę, no i gnam do góry; jest 15:00…
Po drodze świątynie a raczej shrine’y (sztuk 3, nie zachodzę- nie ma czasu), Fuji Pine Tree Park, no i żużlowisko; pierwsza myśl to: „po jaką cholerę oni nawieźli tu tyle żużlu??!! Tak tu ładnie a oni tak szpecą”; no ale zaraz przychodzi opamiętanie- wszak wszystko w cieniu wulkanu, czyli nic nie trzeba zwozić; raczej trzeba się przyzwyczaić do żużlu- Fuji to taaaaaaaaaaka hałda (różne widziałem na Śląsku ale takiej- nigdy!); deptam obok asfaltowej drogi; jeszcze przez godzinę mam samochody obok, jednak koło 16:30 już tylko cisza wokoło i nic tylko drzeć do góry…
O 17:15 ściemnia się; deptam dalej do 18:30 aż znajduje fajo miejsce na spanko; standard jak w polskich bacówkach (vide: Beskidy)- dach jest, nawet mała kojka się znalazła (mała = krótka, oni wszyscy tacy mali…); szybka zupka, ciacho i komarowanie; zwierza hałasują jak u nas, na szczęście żarcie w plecaku, misiów to tu chyba (?) nie ma, no i oznaczyłem w końcu teren przed chałupka wieczornym sikiem….
Fuji by nite, widoczne miasto to prawdopodobnie Fujiyoshida, skąd startowałem; photo by  AKIO TAKESHITA 2:30 pobudka; 
nocka nie była zimna bo to około 2000 m.n.p.m; czyli nici z planu lekkiej aklimatyzacji do warunków wysokogórskich podczas snu; 
znów zupka, zwijanko i start o 2:45; po pól godzinie wiem już, ze nie ma sensu targanie wszystkiego ze sobą, znajduje miejsce przy 6-tej stacji (chałupki przy drodze nazywają tu stacjami; stacji jest 10, chałupek więcej, z czego tylko  te powyżej 5-tej są używane, bo w okolice 5-tej dojeżdża się autobusem- a po co łazić tyle na nogach? ja tam jednak dbam o czystość stylu i tradycje; deptam od podnóża- tak, jak to przez wieki tu robili…); zrzucam większość balastu- zabieram tylko ubranko, żarełko, sprzęt foto (slajdy- nie łatwo je zeskanować ale może kiedyś) i ...od razu inaczej się idzie! 
Tempo mam zdrowe i zaczynam wyprzedzać rożne grupki po drodze (idą i młodsi i starsi, więc nie jest to tak, że Japończycy w ogóle nie chodzą poza sezonem na Fuji); fajnie wyglądają światełka na szlaku; kiedy podchodziłem, było widać ze 4 takie przede mną, udało mi się dopaść 3 z nich.... Do wysokości ok. 3000 m idzie mi się świetnie; później- powolutku robi się ze mnie mucha w cukrze; dycha się dużo ale jakoś brak tchu (a to przecież śmieszna wysokość); nie płaczę jednak tylko lekko luzuję tempo i ciągnę dalej; fizjologii w końcu nie oszukam, nieprawdaż? W pewnym momencie trochę (?!) mylę drogę i zachodzę nad żlebik, który znacznie okazalej wyglądał już za dnia- byłoby do czego fiknąć…
0k. 5:30 świta; 
szkoda ze nie oglądam tego ze szczytu; zbocze zasłania mi troszkę horyzont na wschodzie; deptam dalej przez niezmierzoną hałdę poprzecinaną czasem pasami wystających bardziej bazaltów;
krajobraz iście księżycowy...
O 7:30 jestem nad kraterem, czyli tak jakby na szczycie;
słoneczko grzeje już na całego więc biała szmata od jakiegoś czasu na mojej głowie; 
góra- więc wieje znacznie mocniej i samotnego dotąd polarka zaczynają wspomagać czapa, kurtka i rękawiczki (ale dalej w krótkich spodenkach, hehehe);
śniadanko i ruszam naokoło krateru- w końcu jest co oglądać (tu nas powinni zabierać na praktyki z geologii dynamicznej, żebyśmy  pooglądali działalność wulkanów);
fotki... i człapanie dalej...
Tutaj dopiero czuję jak działa na mnie wysokość- pod gore idzie mi się naprawdę wolno; właściwy szczyt koło stacji meteo (albo czegoś takiego) i wio dalej; 
cała runda wokół krateru trwała 1h 45min; 
Znów lekkie żarełko (ostania blacha z fiszami w tomacie, z Polski) i na dół; pstrykam to, na co było za ciemno podczas wchodzenia, zbieram kamory (pamiątki & pomoce naukowe) i gnam w dół- trzeba wyrywać spowrotem pod Tokio!
Postanawiam zjechać w dół autobusem; w rezultacie za 20 minutowa jazdę autobusem po serpentynach płacę tyle, ile za 3 godzinną jazdę z Tokio do Fujiyoshida (1700 jenów), wyklinając los i ciesząc się w duchu, że w końcu byłem na Fuji :-)
W autobusie rozglądam się za miejscem dla siebie a raczej plecaka- żeby nie zablokować całego pojazdu; trzy dziewuszki, które siedzą z tyłu robią mi miejsce- jak miło! zagaduję po angielsku a jedna odpowiada; mamy ta sama trasę do Tokio, więc fajnie się podróżuje i rozmawia; nie ma to jak trzy przewodniczki ze słonecznej Okinawy...
epilog:
Koło 20:00 jestem już w Abiko;
zmęczony lecz wesolutki kupuję sobie piweczko (oj, z rzadka stać mnie tam było na taki luksus; ale tego dnia nie odmówiłem sobie) i popijając je wędruję do domu; 
nawet nie zastanawia mnie czy wolno tak sobie popijać piwko w miejscach publicznych w tym dziwnym dla europejczyka kraju...
A z pogodą miałem naprawdę szczęście;
w tydzień po moim wejściu na Górę walnęło ostro śniegiem i warunki solidnie się pogorszyły;
a że nie jechałem do Japonii na trekkingi, to miałbym solidne problemy ze sprzętem zimowym...
Czyli chyba mogę powiedzieć, że szcześciarz ze mnie }-) 
Fuji-san w pięknych jesiennych barwach; photo by Akio Takeshita
za cały wypad zapłaciłem:
  • 2*690 jenów za jr (jr=japan railway, czyli idealne pkp) Abiko-Shinjuku i spowrotem
  • 2*1700 jenów za autobus Shinjuku-Fujiyoshida
  • 1700 jenów za wspomniany już autobus z gogome (5-ta stacja w języku tubylców)  do Kawaguchiko
  • ok 3000 jenów za żarełko; jedzenie szczególnie podobało mi się po zejściu }-)
aha! ten symbol }-) to moja uśmiechnięta gęba, z oczkami lekko zeskośnionymi od jedzenia ryżu w dużych ilościach